Trafiliście
kiedyś przez przypadek w absolutnie inne miejsce, niż zamierzaliście? Na
przykład zamiast do Carrefoura, to do Reala, zamiast do Międzyzdrojów, to do
Kołobrzegu, a zamiast na Olimpijski Stadion, to na… spotkanie 4500 ludzi z
okazji 50 urodzin ogólnoświatowej firmy kosmetycznej? Mi właśnie przydarzyło
się to ostatnie.
Wioska olimpijska jest
obowiązkowym punktem każdej wycieczki zahaczającej o Pekin. Każdemu też, po
powrocie do domu, zadaje się pytanie, czy zobaczył ‘Gniazdo’ (stadion olimpijski)
oraz basen. Kończąc raz wcześniej zajęcia, znajoma z grupy namówiła mnie, by
wreszcie odhaczyć tę atrakcję. Jedna linia metra, przesiadka na drugą, później
na trzecią, wybudowaną specjalnie pod sam stadion. Koleżanka jednak dostaje
wiadomość – wysiądźcie stację bliżej, wyjście D. Wysiadłyśmy. Wyszłyśmy. A tam
nic. Pytamy ludzi, gdzie mamy iść – dosłownie równocześnie jedna osoba pokazuje
w lewo, a druga w prawo! Po chwili nerwowych szeptów zeznania są już zgodne –
idziemy w prawo. Co chwilę zaczepiają
nas elektryczne riksze, które wyglądają, jakby ziarenko piasku na drodze było w
stanie je wywrócić. Podobno jest to w Pekinie zakazany środek transportu, co
nie zmienia faktu, że są równie popularne jak skutery, czy rowery.
Po
kolejnym zakręcie stwierdziłyśmy, że się zgubiłyśmy – szybki telefon do
znajomej (znajomej mojej kumpeli z grupy – ja nawet nie wiedziałam, że się z
nią dzisiaj spotkam) Chinki, podaje nazwę miejsca i proponuje, byśmy
przejechały się rikszą. Z duszą na ramieniu wchodzimy do najbliższej. Nie ma
drzwi, wiatr wiewa do środka pyłki z topoli, przez ‘wielkość’ pojazdu człowiek
czuje się, jakby mknął z prędkością światła. Przed zakrętem złapałyśmy się za
ręce, ze strachu, czy się nie wywrócimy. Na kierowcy żaden inny samochód,
zakręt, krawężnik, próg zwalniający, ludzie czy gałęzie nie robią wrażenia, a
my z westchnieniem ulgi wychodzimy z tej jeżdżącej, metalowej trumny, chociaż
jestem pewna, że w trumnie jest więcej miejsca. I człowiek ma więcej spokoju.
Ale za to następne, nowe doświadczenie! Widzimy stadion po naszej lewej,
jednakowoż udajemy się na prawo. Chinka ma jakieś bilety i przyrząd do
klaskania. Już jestem przyzwyczajona, że Chińczycy mają w zwyczaju płacenie za
gości, te dziwne ‘łapki’ także za bardzo mnie nie zdziwiły – to są Chiny, może
się okazać, że panuje tutaj zwyczaj klaskania na drzewa, albo jest to dziwny
gratis do biletów. Zamiast do parku, wchodzimy do budynku. Założyłam, iż jest
to muzeum olimpijskie, gdzie pewnie eksponatami są przyrządy sportowców, jakieś
przedmioty dotknięte przez ważne osoby, zdjęcia wydarzeń… Jednak za drzwiami
kryją się jeszcze większe dziwy. Znajoma koleżanki założyła, że wiemy, gdzie i
po co jesteśmy, także bez wyjaśnień wprowadziła nas do ciemnej sali wypełnionej
ludźmi… - a ściślej mówiąc kobietami. Na scenie właśnie ktoś przemawiał,
dokładnie oświetlony, kamery skierowane na niego, wyświetlony na telebimach…
Pomyślałam, że może spotkanie członków jakiejś partii, potem, słysząc w
przemowie kobiety na scenie słowa: (…śmieszna anegdotka…)tak, jesteśmy piękne!
Nie zapominajcie o tym!(…) Trzeba o siebie dbać!(…); i widząc reakcje tłumu,
który entuzjastycznie przyklaskiwał, stwierdziłam, że to zlot feministek. W
czasie przerwy po 3 godzinach energicznych przemów i jeszcze bardziej
żywiołowej reakcji zebranych osób, odważyłyśmy się wreszcie spytać, na co my
właściwie trafiłyśmy – uroczystość związana z 50 urodzinami Mary Kay.
Chinka
postawiła nam lunch, a także kupiła po parówce na patyku, którą to można dostać
wszędzie – w każdym sklepie z artykułami spożywczymi, w budkach z jedzeniem
oraz w kioskach – obracają się smażąc na ruszcie. Było to odhaczenie kolejnego
obowiązkowego punktu. Jest to tutaj najpopularniejsza przekąska, a ja do tamtej
pory nie miałam odwagi jej spróbować. Smakuje… zaskakująco. Te parówki mają w
sobie jeszcze mniej mięsa, niż nasze polskie, aczkolwiek co tak zaskakuje, to
polewa, w której są one maczane, gdyż jest słodka! Jakby z miodem i karmelem.
Niespotykane połączenie. Gdy tylko skończyłyśmy jeść ustawiła się do nas kolejka
Chinek żądnych zdjęcia z obcokrajowcami, które zaraz to wrzuciły na wechata
(jedna z nich napisała nawet, że moja znajoma również jest z Polski!). Naprawdę
wyglądało to, jak czas celebrytów dla fanów. Nasza Chinka z trudem wyciągnęła
nas z wciąż powiększającego się tłumu ludzi z komórkami w rękach.
Jednak
to, co zobaczyłam w środku, przerosło moje oczekiwania – na scenie jakaś grupka
cheerliderek niemrawo skacze w rytm Miley Cyrus, a naprzeciwko nich 4 i pół
tysiąca 20 i więcej, a nawet dużo więcej letnich kobiet skacze wraz z nimi!
Tylko weselej, wyżej, radośniej. Potem jakiś utwór Lady Gagi, One Direction,
Madonny… (przy ‘Girls Gone Wild’ sama się wkręciłam w śpiewanie i energiczne
podskakiwanie). Kamera raz po raz zbliża się od jednej, do drugiej
uśmiechniętej od ucha do ucha kobiety. Nie ważny wiek, strój, teraz wszyscy się
bawią!
Po
tańcu kolejne przemówienia, filmiki, prezentacje… Na ekranie uśmiecha się
mężczyzna w białym kitlu, na oko 25 latek, gdy wtem kobieta pochyla się i
szepce mi do ucha, że on już jest grubo po 50… Pada dużo niezrozumiałych słów,
deklaracji, kobiety uderzają się w piersi i wykrzykują wyświetlone na telebimie
hasła. Do tego w pewnym momencie, mając mniej miejsca, niż w pekińskim metrze,
ćwiczymy jogę – wymach ręką w prawo, wymach w lewo, głębokie wdechy, skłony… na
szczęście na zrobienie jaskółki nikt się nie zdecydował. A szkoda, bo byłby to
niezapomniany widok – ponad 4 tysiące kobiet, a to w garsonkach, a to w
krótkich spódniczkach, czy sukienkach, na raz, dwa, trzy uniosło by nogę pod
kątem prostym…
欧阳莲
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz